Wyznanie ścierwnika
O, ścierwo! Takie to przekleństwo za młodu wciąż słyszałem wokół siebie. Dziś zostało zapomniane. Ale renesans przeżywa ścierwo. Przynajmniej wśród fotografów przyrody. A także wśród istot, które ci fotografowie chcą uwieczniać, nie szczędząc trudu i wydatków.
Te istoty – to drapieżcy wszelkiej maści, a zwłaszcza ptaki drapieżne, które, choćby nie wiem jak były śmigłe i sprawne w łowach, nigdy nie wzgardzą nie wymagającym trudu mięsem padłych zwierząt, tak jak i największy wśród ludzi smakosz skusi się w potrzebie na bułę z Mc Donaldsa. A fotografów nic i nikt tak nie kusi, jak drapieżca. Tajemniczy, nieprzystępny, unikający ludzi, dynamiczny i dziki, a przy tym rzadki, w sumie – cenny fotograficzny skarb. Ach, mieć go w kadrze, a więc przedtem – tuż przed sobą, mieć jak… na talerzu. No właśnie, szansa na to wydaję się talerz, byle pełny… Stąd powszechną procedurą, wręcz modą stało się przywabianie tych wymarzonych, płochliwych łowców przez wykładanie im mięsa.
Gdy my przed laty zaczynaliśmy nasze optyczne łowy, coś takiego nie chodziło nam po głowach. Z dwóch przynajmniej powodów. Jeden był – rzez można – romantyczno-heroiczny. Chcieliśmy go mieć na zdjęciu łowcę prawdziwego, z autentycznie upolowaną zdobyczą, a nie z podrzuconym kotletem. Najlepiej w trakcie łowów, ale na uchwycenie sceny łowieckiej drapieżnego ptaka czy ssaka nie było większych szans, zwłaszcza przy ówczesnym sprzęcie. Szansą było za to zdybanie go przy gnieździe, gdy właśnie przyleci doń z ofiarą, by nakarmić latorośl, a my z bliska uchwycimy jego morderczy dziób i szpony, rozrywające zdobycz. Dziś jednak taki sposób zbliżania się do rzadkich ptaków jest ograniczony zakazami, a w gremiach zapalonych fotografów wręcz wyklęty – wtedy nie budził sprzeciwów, tym bardziej, że to drapieżniki były wtedy wyklęte, a na wiele z nich jeszcze po prostu polowano.
Drugi powód, dla którego nie zwabialiśmy drapieżników mięsem, był bardziej prozaiczny: to, co mielibyśmy im podać, woleliśmy zjeść sami. Co zrozumie ten tylko, kto przeżył czas deficytu mięsa – i nie tylko jego – jaki królował w naszym kraju u schyłku socjalizmu, kiedy to byle ochłap był absolutnie nie do pogardzenia.
Pamiętam, jak kiedyś latem odwiedzili mnie w mojej ówczesnej bazie nad Biebrzą Andrzej Kruszewicz, dziś dyrektor warszawskiego zoo i gwiazdor popularyzacji wiedzy o ptakach wraz ze swym kolegą, Krzysztofem Kosikiem, też hodowcą i fascynatem zwierząt. Nie chcą przybyć z pustymi rękami, przywieźli – chyba z tego tylko powodu – zakupione w ostatniej chwili przed zamknięciem sklepu kawały wołowiny. Długie i włókniste, przypominały czerwoną, wykręconą po praniu bieliznę. Zaczęliśmy piec to-to w ognisku. Uzyskując tylko tyle, że po paru godzinach obróbki bielizna zaczęła przypominać… sznury do wieszania bielizny. Także pod względem twardości. Zęby się tego nie imały, ale próbowaliśmy dzielnie rwać nimi owe sznury i chyba nigdy przedtem ani potem nie czuliśmy się tak bardzo dzikusami.
No, ale co innego nasze, rozmiękczone przez cywilizację uzębienie, a co innego kły, pazury czy hakowate dzioby drapieżników. Postanowiłem więc kawałek takiego, jeszcze surowego wołowego sznura podrzucić zimą myszołowowi, który miał swój rewir łowiecki wśród przetykanych topolami łąk nadrzecznych, a samemu ukryć się w pobliżu przynęty z aparatem. Czerwona plama mięsa na tle świeżego śniegu powinna raz-dwa wpaść w bystre oko drapieżnika. Wpadła. Po paru godzinach ów zatoczył nad nią eleganckie kółko, ale nie zlądował. Najwyraźniej taki twardy ochłap nawet dla niego nie był wart zachodu. Siadł sobie wysoko i pozostawał tam godzinami w oczekiwaniu na lepsze kąsek, jakie podsunie sama natura. A ja z ukrycia tęsknie popatrywałem na jego postać, która niczym duża pestka od jabłka tkwiła pomiędzy gałązkami topoli. I tylko zmarzłem, jak kiedyś w… kolejce po mięso.
Nadeszły wszelako nowe, lepsze czasy, zaroiło się od producentów mięsa, sklepów mięsnych, a w konsekwencji i odpadów, które początkowo, nim zaostrzono nadzór i sankcję, upychano po lasach i wądołach. Nie uszło to uwagi kruków, bielików, myszołowów, lisów i całej tej szukającej łupów zgrai. A także – fotografów przyrody. Też postanowiliśmy wykorzystać koniunkturę. Stąd pomysł: napchamy w dziczą skórę flaków z ubojni, ułożymy w uroczym zaciszu. Obserwacje wskazywały, że już nawet tacy dostojnicy nieboskłonu, jak bielik czy orzeł przedni wcielają się bez obrazy w rolę ścierwników i innych sępów, tym większa zatem szansa złowienia ich w kadr z pomocą łatwej przynęty.
Wybrałem się tedy do zaprzyjaźnionej ubojni – w towarzystwie kobiety, która miała pomóc wybrać co wartościowsze kąski. Mijając bramę zakładu, nad którym jak złe duchy unosiły się kruki i wrony, wjechaliśmy w chmurę straszliwego fetoru. Ot, piękno przyrody ojczystej! – pomyślałem ruszając na przeszpiegi. Wracając po chwili do wozu, stwierdziłem, ze mam już przed sobą ptasi temat: moja towarzyszka wysiadła i rzuca pawia. Więc „na zakład” musiałem udać się sam. By ujrzeć tam inną kobietę, jak z szerokim uśmiechem gołymi rękami miesza w plastikowej wannie okrutnie śmierdzące kichy i zachęca, bym sobie wypatrzył co bardziej smakowite. Nie było mowy o zatkaniu nosa, obie ręce musiały podtrzymywać worki, a potem ciepłe i cuchnące nieść do bagażnika. Towarzysząca mi dama podróż powrotną odbyła z chusteczką przy twarzy, a na miejscu, czyli na naszym wiejskim podwórku, wypadło zdobycz zaciągnąć ni mniej ni więcej, tylko wprost do drewnianej sławojki, której skromną powierzchnię zajęły. Nocą ścisnął mróz, zawartość worków skamieniała, a one same przymarzły do podłogi i drzwi, czyniąc buduar niedostępnym. Tym samym niedoszli dzicy stołownicy zostali pozbawieni radości jedzenia, a my komfortu wydalania. A gdy podczas kolejnej nocy dosypało śniegu, okazało się, że jeden kandydat na stołownika jednak jest. Od lasu ciągnął się do zamarzniętych drzwi lisi trop, po czym bezradnie zawracał.
Dopiero pierwsza tęga odwilż uwolniła ładunek. I zaczęło się codzienne, żmudne czuwanie przy wypchanym flakami dziku. Bezradne wyglądanie przez okienko ukrycia na wyłaniającą się z porannego półmroku pustkę nadrzecznych łąk, gdzie najprędzej spodziewaliśmy się wizyt ptaków drapieżnych z bielikiem na czele. Beznadziejne godziny, podczas których każdy ciemniejszy punkt na horyzoncie wydaje się przyczajonym ptakiem, każdy przyprószony pniak lisem, a może i wilkiem, każde odległe szczeknięcie niewielkiego psa głosem skrzydlatego drapieżnika. Godziny, podczas których jedyną atrakcją jest widok góry podrobów w dziczej skórze. Godziny jakże podobne do tych spędzanych kiedyś w przedświątecznych kolejkach po mięso…
Tak przez wiele dni. Kryjesz się jeszcze po ciemku – by ewentualny, nadciągający skrzydlaty gość cię nie zoczył i nie umknął – i wychodzisz o zmierzchu. Minął z tydzień. A może z dziesięć dnio. I nic. Tymczasem do leśniczego, z którym wspólnie urządziliśmy to nęcisko, przyjechali goście. Z aparatami i zapałem do optycznych łowów. To może byśmy im tak ustąpili jeden dzionek w czatowni? Niech spróbują tej uciechy.
Nie chciało im się wstawać chłodnym świtem, więc poszli już za dnia. Wyszli jeszcze przed obiadem. Uśmiechnięci od ucha do ucha. Przyleciały dwa bieliki i nawet tokowały tuż przed ich obiektywami! I jak tu kochać fotografujących kolegów?!
A potem i nam zaczęło się szczęścić. To przy padłym lisie, to przy tuszy łosia, potrąconego przez pociąg, przywiezionego przez nadleśniczego na nęcisko, przy padłej sarnie, a jak trzeba było – to i przy kurczakach czy gęsiach z ubojni, w końcu niech i ptaki jedzą dietetycznie. Ścierwnik – to ptak sępopodobny, ale i do człowieka, a już zwłaszcza do fotografa przyrody, nazwa ta może znakomicie pasować!
Mnożące się spostrzeżenia pokazały, że wśród ptaków, a po trosze i ssaków, odwiedzających owe nęciska, ma miejsce swoista kooperacja, przeplatająca się z rywalizacją. Oto z szarówki mroźnego świtu wyłaniają się jak upiory nastroszone z zimna myszołowy, całą gromadą obsiadające szczątki łosia. Tkwią bezczynnie. Ich dzioby nie dadzą rady stwardniałemu mięsu. Ptaszyska czekają więc na lepszego fachowca, który rozpruje tuszę. Może bielika? Może lisa? Gdy któryś z nich nadszarpnie odpowiednio żer, trzeba próbować dołączyć do jego uczty, a jego samego najlepiej przegonić. Myszołowy nie pogonią orła ani lisa – będą się swarzyć między sobą, nawet, gdy mięso jeszcze nie jest przygotowane do zjedzenia. Ale bezczelne, sprytne i umiejące współpracować we wspólnym interesie kruki – owszem. Będą króla przestworzy pociągać za pióra – zawsze po tchórzowsku, od tyłu, nastawać nań gromadą. Stary bielik niewiele sobie z tego robi, ale myszołowy z czarnym kordonem kruków mają kłopot. W sumie – codzienność przy tej ptasiej jatce mocno przywodzi na myśl przepychanki rodem z naszych dawnych kolejek pod mięsnym.
Zaś przepychanki, swary, pojedynku, kiedy to w ruch idą skrzydła, a w powietrze strzelają fontanny śniegu – to wymarzony temat dla fotografów. Prawdziwe łowy myszołowa czy nawet bielika – to nuda, bo ptaki godzinami wysiadują martwo, wypatrując zdobyczy. Więc fotografowie rzucili się na ów temat jeszcze zapalczywiej, niż ptaki na mięso. Czasy sprzyjają: producentów mięsa przybyło, więc odpadów też, a sprzęt nowej generacji z fotografowania podfruwających czy trzepiących skrzydłami w zapalczywych pojedynkach uczynił łatwą, a emocjonującą zabawę. I tak w ciągu paru lat rozmnożyły się jak szarańcza zdjęcia startujących czy bijących się myszołowów, bielików, kruków, jastrzębi i kań. Do znudzenia. Bielik – do niedawna latający majestat – jest dziś najczęściej widniejącym na zdjęciach przedstawicielem skrzydlatego rodu, i to wcale nie dlatego, ,że faktycznie powiększył swą liczebność. Organizator pewnego konkursu fotograficznego wręcz ostrzegł nas, jurorów: tylko nie nagradzajcie czasem zdjęć bielików (a także frunących dudków i nurzających się zimorodków), bo już nie można na nie patrzeć.
Szał jednak trwa. Pewien zapaleniec wrzuca nieomal codziennie na FB zdjęcia dwóch czy trzech myszołowów, zapewne z jednej sesji, bo wciąż w tej samej scenerii. Tu się biją, tu podskoczyły, tu jeden startuje, tu drugi ląduje… i tak w kółko. Patrząc na to, z przerażeniem zaczynam grzebać we własnym archiwum, gdzie też nie brak takiej sieczki, i patrzę: co by tu jeszcze skasować? Obok bijących się – zapewne przy podłożonym mięsie – drapieżników w kółko oglądamy wizerunki ptaków wodnych, wzbijających fontanny wody czy podobizny patrzących filuternie z gałęzi sóweczek – kiedyś uchodzących za rzadkość, dziś, sądząc z mnogości zdjęć, pospolitszych niż wróble. Zaś po takie zdjęcia fotografowie potrafią już stać w kolejce, jak my kiedyś po mięso, i tak samo się o nie przepychać. Ubiegłej wiosny dzięcioł czarny niebacznie wykuł dziuplę gniazdową w drzewie pochylonym nad szosą. Zaraz ustawiła się tam kolejka wozów, a znajomy filmowiec opowiadał mi, z jakim zapałem siedzący w nich optyczni łowcy przeganiali się nawzajem. I tak powstają dziesiątki podobnych ujęć – nieraz precyzyjnych, ale manierycznych i pozbawionych uroku. Ot, mechaniczne trofea… Tak to ściągnęliśmy orły z obłoków na ziemię, a fotografię ściągamy na parter. Kiedyś słowo ścierwo było przekleństwem, dziś ścierwo – to prawdziwe – staje się jednym z przekleństw fotografii.