Z czego spadliśmy?
Dzień sianokosów skończony. Ciągniki, objuczone kłębami i kostkami siana, z wolna wytaczają się z łąk. Za nimi leniwie suną samochody, wiozące rodziny, zatrudnione przy obrządku sianowania. Pejzaż pustoszeje. Tylko jeden samochód jedzie pod prąd: na łąkę. Mija wszystkich boczną drogą, zostaje sam wśród skoszonych i nie skoszonych przestrzeni. To podjeżdża, to zawraca. Wysiadł facet, idzie w stronę gęstych krzaków. Zza płota chłop popatruje zdziwiony: a czego on tam? Tamten zawraca, ręce szeroko rozłożył. I znów do samochodu. Wjechał między wierzby, stoi.. O, pewnie jaka babę tam ma!
Miejsce między wierzbami okazało się najlepszym, bym mógł spokojnie i z odpowiednim widokiem oczekiwać na to spotkanie. Nie czekałem jednak na panią, tylko na pana. Małego Pana. Tak go kiedyś nazywano. A póki co, mam wzrok przybity jak gwoździem do jednego miejsca na odległym widnokręgu. Tkwi tam coś, co naprawdę wygląda jak gwóźdź wbity w horyzont. To ledwie wystający ponad łan dojrzewającego zboża słup, zwieńczony płaskim bocianim gniazdem. A z tego gniazda, jak dwa mniejsze wbite weń gwoździki, wystaje para bocianów.
Czekam, śledząc wycinek nieba tuż nad horyzontem. I nagle to, co zawsze było niezauważane i nieważne, staje się ważne. Ta chmurka, obrysowana na różowo… Rozpłynie się, czy będzie mi psuła szyki? A ta niebieska wstążka tuż nad ziemią – to popielata chmura, czy może błękit pod chmurą? Wyznaczona godzina zero mija, jeden kwadrans, drugi, a jego nie ma. Dopiero po godzinie nagle go dostrzegam, już nie nad horyzontem, lecz całkiem wysoko na niebie. Wygląda jak paznokieć, przeświecający przez szybę. Jeszcze jajowaty, nie okrągły.
Księżyc w pełni wschodzi dokładnie w chwili zachodu słońca i dokładnie z przeciwnej strony. Jeżeli moment pełni wypada akurat parę godzin przed zachodem słońca, to tego dnia księżycowe oblicze ukaże się nad horyzontem nieco po słonecznym zachodzie, jeżeli zaś pełnia będzie wypadała parę godzin po chwili słonecznego zachodu, to Księżyc wzejdzie nieco wcześniej, niż Słońce zdąży zanurkować pod horyzont. To by był najlepszy moment do sfotografowania Małego Pana w zestawieniu z czymś na horyzoncie, bo będzie jeszcze jasno, a to ułatwi fotografowanie ciężkim i wymagającym dużo światła teleobiektywem. W pierwszej sytuacji będzie akurat odwrotnie – Księżyc wzejdzie, gdy już zmrok okryje ziemski świat.
Ale dziś brakuje do pełni jeszcze ze dwa i pół dnia. Mimo to próbuję zamachem ręki wyznaczyć miejsce, gdzie dziś mój niebieski bohater potajemnie, za chmurkami musiał wychynąć spod horyzontu. A o zachodzie kieruję jedną rękę w stronę Słońca, a druga w przeciwna stronę, gdzie przedmiot moich łowów powinien wzejść w dniu pełni. Trzeba się na ten moment przygotować zawczasu.
Kolejnego dnia krążę po łące, wypatrując miejsca, z którego gniazdo będzie widoczne na tle wschodzącego Księżyca. Przed pełnią powinno to być nieco inne miejsce, niż po pełni – to wiem. Przestawiam statyw, celuję, sprawdzam, jak szybko będę w stanie zmieniać pozycję z ciężkim zestawem optycznym, skutecznie celować i ostrzyć, sprawdzam ekspozycję. To cała operacja. Tym razem chłop nie wytrzymuje, nadchodzi… A co to , panie, jakie pomiary? Tak, światło mierzę! A co to, światło tu będą stawić? Pewno z ty unii? Wyjaśniam, że chcę zrobić ciekawe zdjęcie bocianom. A, no chiba ze tak… Ale takie, żeby były razem z Księżycem – dodaję. Ano chiba, ze… kiwa głową, że rozumie, choć widać, że nie rozumie.
Moja dobra znajoma, a nawet sympatyczka naszej twórczości, usłyszawszy później o tej akcji, ofuknęła mnie: że też wy zawsze musicie wszystko jeszcze komplikować! Nie może być sam bocian, pięknie lecący nad łąkami? A u was to zaraz musi być a to w tarczy Księżyca, a to z błyskawicą, a to w czerwonej chmurze? Nienasyceni! Co za księżycowe pomysły…
Tymczasem, nim nadeszła pełnia, kombinowałem: jeszcze nie nastąpił czas letniego przesilenia, więc Księżyc idąc do pełni – a nawet jeszcze parę dni po niej – będzie schodził w dół po ekliptyce. A to znaczy, że co wieczór wzejdzie trochę na prawo od miejsca swojego wczorajszego wschodu. Tak! Jeżeli chce się mieć kosmiczne zdjęcia, przynajmniej tyle trzeba wiedzieć o prawach kosmosu!
W przeddzień i w dniu pełni pogoda jednak psuje szyki. Prawie pochmurno, nasz Miesiąc daje o sobie znać tylko rozlaną poświatą wśród postrzępionych chmur. Kolejny wieczór – to samo, a wschody naszego Księcia każdej doby wypadają o kilkadziesiąt minut później. Tego wieczoru, gdy niebo się rozsnuło, wschód jest już około dwudziestej trzeciej. Trudno, próbuję. Zajeżdżam między moje wierzby, sąsiad zza płota może naprawdę pomyśli, że zalewałem z tym księżycem i rzeczywiście jakąś babę mam…
Noc już prawie ciemna, a byłaby całkiem ciemna, gdyby nie to, że tutaj, na północy Polski, na początku lata zorza nie gaśnie, a niebo do końca nie ciemnieje. Słup z gniazdem ledwo majaczy, z trudem łapię go w kadr trzysetki. Autofokus nie działa, trudno będzie uzyskać ostrość, no chyba że wreszcie zaświeci… Księżyc.
Nad miejscem jego przewidywanego wzejścia wisi żółtawa łuna. Wciąż taka sama, nic się nie zmienia. I nie wiem, czy Księżyc się nią anonsuje, czy to tylko nocny odblask od miasteczka, które zawsze w tym rejonie zawiesza na niebie swoja łunę. A to dzisiaj zły znak, bo taki odblask może znaleźć się tylko na niskich chmurach, co znaczy, że horyzont jest jednak trochę zachmurzony. Czy nie zasłonią mi chmury oczekiwanego kosmicznego obiektu?
Ale oto nad horyzontem nagle rozbłyska niczym żółty neon jaskrawa linia. Tak, tak – to mój bohater już wylazł spod ziemi i pokazuje kawałek swego jestestwa w wąskim przesmyku między chmurami. A wszystko to – za bardzo w bok od bocianiego słupa, trzeba szybko przestawiać statyw. I oto cud. Sunący skośnie ku górze Księżyc wyzwala się zza niesfornej chmurki i pokazuje w pełnej krasie. No, właściwie już nie pełnej – od pełni sporo go z prawej strony ubyło, wygląda teraz jak nieforemne jajo lub osełka wiejskiego masła. Wpasowuję w ten kształt gniazdo z bocianami. Kontrast między ogólną ciemnością a tą świetlista patelnią jest jednak powalający. Zdjęcia, mimo uporczywego niedoświetlania, wyjdą mocno przesterowane. A przy okazji tych zmagań statyw dostaje niezamierzonego kopniaka i powstaje zdjęcie wielu księżyców, jakie niejeden uznał by za najbardziej artystyczne. Koniec akcji. Księżyc już ponad gniazdem, a zresztą jeden bocian nagle sfruwa z posłania, a drugi zapada się w nie, jako że są tam jaja albo już i małe pisklęta. Następne spotkanie z Miesiącem za miesiąc…
Tym razem od trzech dni leje, a na wieczór, w którym wypada pełnia, przyplątuje się jeszcze burza. Nic z księżycowej sesji, zdjęcie sąsiedniego gniazda z zygzakiem pioruna będzie rekompensatą i… chyba rzecz trzeba odłożyć na następny rok. Nazajutrz chmury się kłębią, a pod wieczór rozlewają w warstwy i zasłony. Przez cały dzień fotografuję w tej parnej aurze imprezę do albumu, więc po cichu się cieszę że wieczorem odetchnę. Ano, i w nagrodę mecz finałowy mistrzostw świata w piłce nożnej. Telewizor już włączony, stary nawyk fotografa każe jednak wyjrzeć, co tam na niebie. A jakże! Chmury znad wschodniego widnokręgu odpłynęły, niebo jak wypolerowane. A wschód Księżyca – jeszcze dziś prawie pełnego! za kwadrans.
Statyw, samochód, jazda między wierzby. Zmrok jeszcze nie zapadł, widać dobrze gniazdo, a nawet biel bocianów. To już nie dorosłe, ale młode, stojące na własnych nogach. I oto tuz obok nich zapala się złocisty rąbek. Już po chwili Księżyc, wystawiwszy zza horyzontu połowę swojej świetlistej łysiny, spoziera na mnie, jakby zdziwiony, swymi ciemnymi ślepiami niczym obudzony nagle człowiek, wychylający się spod kołdry. Ale nie czas teraz na takie głęboko poetyckie skojarzenia, później sprawdzę w atlasie, że te ślepia – to dwa wielkie księżycowe „morza”, czyli ciemne równiny – Morze Deszczów i Morze (nomen omen) Jasności. A teraz łapiemy bocianie siedlisko w kadr i wpisujemy w tarczę. Świat jest jeszcze w miarę widny, zorza zachodnia oświetla otoczenie, nie ma takiego skoku jasności między błyszczącą tarczą a ziemią. Ale trzeba się spieszyć! Księżyc, jak i inne ciała niebieskie, to najszybciej umykające fotografowi zwierzęta. Ziemskie zwierzę zawróci, przystanie – a one niby to wolno, ale nieubłaganie suną po niebie, pędzone ślepym, kosmicznym mechanizmem. Wkrótce Księżyc odpływa ponad słup z gniazdem, kończąc moją sesję. Zdążam jeszcze na druga połowę wielkiego meczu. Bez bramek, nuda. Ale ja strzeliłem dziś wreszcie swego gola, niejako w ostatniej chwili meczu. Nazajutrz niebo się zasnuło, a za miesiąc musiałbym już wpasowywać w księżycowa tarczę puste gniazdo.
Ta opowiastka zaś pokazuje to, co w pracy fotografa przyrody najbardziej typowe. Przychodzi ważny moment – pogoda psuje szyki. Odpuszczasz, chcesz iść na mecz czy oddać się innym życiowym uciechom – pogoda strzeli ci niespodziewanego gola, nagle powracając. Zniechęcony słotą i nieudanymi sesjami ruszysz do miasta odsapnąć – już w połowie drogi błyszczące zalotnie słońce zawraca cię z powrotem. To, na co czekałeś – wylęg ptasi, walka ssaków, gody żab, kwitnienie – nastąpi zawsze w ostatniej chwili, gdy już chcesz machnąć ręką. A jak machniesz – kolega na drugi dzień pokaże ci, jakie to świetne zdjęcia właśnie tytaj zrobił. Nigdy spokoju. To życie na smyczy kaprysów natury. Niby podporządkowane odwiecznym rytmom – ale chaotyczne. Zależne od absurdalnych, nieżyciowych zda się drobiazgów – wschodu Księżyca, tonacji błękitu, przyśpieszonego kwitnienia rośliny. Z dyrektorem najważniejszego nawet wydawnictwa możesz się umówić na inny dzień – z naturą nigdy. Ale właśnie to wszystko wciąga – jak narkotyk czy hazard… To słowa skierowane do tych, którzy z rozmarzeniem pytają, jak się tym zająć zawodowo i co z tego wyniknie. Ano, to, że wasze normalne życie będzie wedle przyjętych standardów mocno nienormalne. Ale zarazem jakże barwne! No i przecież z drugiej strony – albumy, wystawy, sława… I ludzie mówią o tobie.
Po moich wieczornych, lunatycznych sesjach jedni chłopi z naszej wioski mówią, że spadłem ze słupa, drudzy, że z Księżyca… Ale dla mnie to nie były bolesne upadki.