By poznać historię oglądanego zdjęcia kliklnij „show description” u dołu obrazu.
By poznać historię oglądanego zdjęcia kliklnij „show description” u dołu obrazu.
Rzadkie i ginące dubelty tokują wieczorami wśród turzyc i traw na bagnie. Mało je widać, czasem tylko dwa samce wyskoczą ponad ten gąszcz w efektownej, a raczej efekciarskiej potyczce. Trudno je z tego gąszczu wyłuskać obiektywem. Ale dwaj przybysze z Niemiec próbowali. Ustawili w pobliżu tokowiska namiot, stanowiący czatownię. Gdy go później zabierali, zdeptali podmokły teren wokół, toteż miejsce zdeptanych kęp nabiegło wodą i utworzyła się kałuża. Ale jedna kępa nie dała się zdeptać, sterczał z kałuży jak cokół. I na nią to przeniósł się ze swym godowym popisem jeden z samców. Więc teraz my ustawiliśmy namiot, fotografując ptaka widocznego od stóp do głów i to jeszcze wraz z typowym, wyraźnie pełnym wody otoczeniem. Szczęście, można rzec, dubeltowe!
Tak wygląda prawdziwe tokowisko batalionów. Tokowisko, jakich dziś w Polsce prawie nie ma. Noszące już pełne stroje godowe samce zajmują terytoria na tokowej arenie i pilnują jak oka w głowie. Tu przylecą zwabione osobliwym widokiem samice, by się spotkać z samcami. Te na nic teraz poza rywalami nie zważają. Nasz samochód marki maluch stoi 3-4 m od nich, ale one go traktują jak obłok na niebie, tym bardziej, że pod spodem wehikułu z ich perspektywy widoczny jest widnokrąg. Tak powstało historyczne dla nas zdjęcie, które stało się okładką pierwszego autorskiego albumu pt. „Ptaki biebrzańskich bagien”.
Fotograf wszedł świtem w płytkie zalewisko i tkwił tam w bezruchu czekając, aż woda po jego wejściu się uspokoi. Najmniejszy powiew nie muskał zamglonej tafli, a to rzadkość. Więc fotograf bał się nawet dotknąć rozstawionego w wodzie statywu, bo i to powodowało powstanie drobnej fali. Wreszcie oddał upragniony strzał, rejestrując obrazek, który jakby był kwintesencją przedwiośnia nad którąś z naturalnych, podlaskich rzek. Cisza, spokój. A później wydawca, wybierając zestaw zdjęć do kalendarza, to jedno właśnie odrzucił: Bo, wie pan, żeby choć najmniejsza zmarszczka była na tej wodzie, no a tak – jak szkło... Na te słowa fotografowi zrobiła się zmarszczka – na czole.
Tu wszystko było zaplanowane i z góry przygotowane. Miejsce zostało wybrane i pozostawało tylko czekać na odpowiednia pogodę. Było wiadomo, jaka ma być. Na cofający się ku wschodowi pogodny i chłodny wyż naciera z zachodu chmurny niż, a z prognozy wynika, że dotrze w tę okolicę rankiem. Wieczór będzie więc jeszcze pogodny, a jeżeli niebo pozostanie bezchmurne do północy, to wiadomo będzie, że forpoczta niepogody w postaci malowniczych chmur pierzastych pokaże się w okolicach świtu. A wtedy słońce, wschodząc na jeszcze czystym niebie, podświetli na czerwono wiszące już nad nim, napływające coraz liczniej z zachodu chmury. Najmocniej zapłoną czerwienią gdzieś pół godziny przed wschodem, kiedy na ich wysokości słońce będzie akurat wschodziło, nam się jeszcze nie pokazując. Tutaj wszystko odbyło się co do minuty – a musiało, bo chmury pierzaste płoną w ten sposób przez minutę, dwie. Woda nie może być, niestety, w tych warunkach gładkim lustrem, bo nadciąganiu niżu towarzyszy rosnący wiatr. To wszystko trzeba wiedzieć, nim się zerwiemy przed świtem, oby nie bezproduktywnie. Dla niektórych ten obraz zalatuje kiczem, ale my odpowiadamy, ze jedną z fascynujących cech fotografii przyrodniczej jest jej ocieranie się o kicz.
Zarywaliśmy noce, zasadzając się wśród tających śniegów i marcowych przymrozków w specjalnie budowanych na bagnach ukryciach, pozwalających na przenocowanie, a wszystko po to, by uchwycić taką scenę. Tymczasem zdarzyła się ona wśród pięknej ponowy na skraju bagien i wioski, gdzie ptaki te stale przebywały, szukając żeru. Gdyby teleobiektyw skierować nieco w prawo, ukazałby przycupnięte pod lasem chałupy. Ale zdjęcie zrobiono jednak w naturze, na dziko, po całym dniu przesiadywania w namiocie, stanowiącym czatownię, wśród marcowej pluchy.
Sypnęło kwietniowym śniegiem. Lepiej byłoby może nie zbliżać się w tę pogodę do znanego nam już gniazda żurawia, ale chęć zdobycia takiego zdjęcia, które mówi wszystko o surowym życiu tych ptaków, przeważyła. Na pociechę pozostawała nam świadomość, że jaja żurawi są bardzo odporne na zimno, a pomiędzy chmurami słońce już mocno przygrzewa. Udało nam się też zdobyć zdjęcia żurawia wysiadującego wśród śniegu, pokazane – obok tego tutaj – w naszym albumie” Żuraw – ptak nadziei”. Prezentowane tu zdjęcie mogłoby się natomiast nazywać „żuraw przy nadziei”.
Tylko raz znaleźliśmy w olsie taki naturalny hologram. Wysoki poziom wody tamtej wiosny, pylenie drzew i krzewów, wczesna pobudka na sesję fotograficzną, by słońce patrzyło rześko z niskiego pułapu – oto recepta na to zdjęcie, które okazało się takim jedynym, choć po tych niegościnnych człowiekowi lasach przemierzyliśmy dziesiątki kilometrów.
Aparat umieszczony w nieprzemakalnej czapce i położony w gnieździe obok piskląt błotniaka łąkowego, sterowany zdalnie z ukrycia. Aby jednak powstało takie zdjęcie samca niosącego pokarm dla młodych, trzeba było specjalnych warunków pogodowych – kierunku wiatru, przejrzystości powietrza, a zarazem stosownej pory dnia. Tylko jedna sesja była udana. Szczegóły opisane na stronie www. Foto-ptaki w dziale „Fotoopowieści”. Ten obrazek, oferujący inne spojrzenie na drapieżnego ptaka, ilustrował wiele artykułów i książek. Jego odmienność od razu wychwycili nawet ci, co nie uprawiają ptasiej fotografii i nie znają się na niej, a może nawet przede wszystkim oni.
Jak statki na niebie... A raczej łódki. Motyw z łódką, przycumowaną u brzegu, jest arcybanalny. Ale można tchnąć w niego inne życie. Ta łódka we mgle i śpiąca jak pod kołderką rzeka wyrażają spokój i senność, za to drapieżne cirrusy na nieboskłonie przejmują rolę płynących wehikułów. To przykład, gdy na zdjęciu krajobrazu niebo daje energię ziemi, nie odbierając jej uroku. Takie zderzenie tylko parę razy udało nam się zarejestrować. Za sprawą cirrusów, a nie łódki, zdjęcie popłynęło na stronice książek.
To są jakieś modele bocianów, napędzane prądem? - zapytał pewien wydawca, widząc wyrastające z ptasich postaci druty. Nie, ale w jakimś sensie były w swych poczynaniach godowych napędzane ciepłem.. Przysiadały bowiem najchętniej na tym właśnie kominie, który jako ostatni w całej wsi był jeszcze używany. Zaraz po przylocie, a i później ptaki chętnie grzały się w strudze powietrza z kuchni, wykorzystywanej przez ostatnich już tutaj gospodarzy nawet latem. To już historia. Gospodarze wyjechali, nowy właściciel, przerabiając chatę na daczę zburzył komin ze starym piorunochronem, a bociany przeniosły się na słup. Słowem – przyszło nowe.
Trudno powiedzieć, co tu jest bardziej historyczne: same bataliony, które wypada dziś zaliczyć do ptaków ginących, to że tokują na drodze, czy to że dają się podjechać samochodem. Ale dla tych, którzy szukali odpowiedniego zdjęcia do ilustracji wydawnictw, najważniejsza była symetria tego obrazu i fakt, że przedstawia ono dwie najbardziej skrajne a zarazem typowe formy upierzenia tych cudacznych samców.
Przez wiele lat było to jedyne zdjęcia samicy orlika grubodziobego w gnieździe. I jedyne, które zdobyliśmy po dramatycznej wspinaczce fotografa na drzewo, budowie ambony i wielu godzinach czatów. Owszem, do gniazda dość często przylatywał stary ptak z pożywieniem, ale był to samiec, pospolitszy i mniej płochliwy orlik krzykliwy, jako że mieliśmy do czynienia z dwugatunkową parą mieszaną. Dlatego to jedyne zdjęcie samicy – prawdziwej „grubodziobej” - obiegło wiele wydawnictw.
Gdy niebo płonie, fotografowie muszą pędzić jak strażacy. To bocianie gniazdo było jak pomnik, przez wielu znane i odwiedzane. Ale my czekaliśmy, aż będzie przedstawiało wyjątkowy, a zarazem naturalny i niosący nastrój widok. No i wreszcie taki moment nastąpił. Zaś wierzba, przytłoczona gniazdem, martwa i otoczona pierścieniem odchodów, w końcu rozsypała się w proch.
Cała jesień żmudnych podchodów, wypraw, oczekiwań i tylko jedno tak sugestywne zdjęcie odlatujących żurawi. Konieczne ze względu na przygotowywany album. Fotograf wczołgał się w zarośla, porastające ogromne bagno, a potem korytem strugi dotarł do nikłego lustra wody, z którego wyrwało się stado ptaków. Zdjęcie drukowane później wiele razy. Dziś mamy na koncie tysiące fotek z żurawiami, ale takiej drugiej nie ma. Pozostała niepowtarzalna.
Sposób na to, by ukazywanie rozlewiska rzecznego nie było fotograficznym wodolejstwem. Trzeba zatrudnić statystów w postaci słońca i drzewa oraz koniecznie wykorzystać to, że w wodzie coś się odbija. Pod warunkiem, że jest spokojna, a to w dolinie rzeki rzadkość nad rzadkościami. Więc udane zdjęcie, spełniające te warunki, staje się dla fotografa historycznym. A drzewo takim jest od dawna, bowiem bobry dały mu radę.
Młode sowy błotne zbijają się w jedną pierzastą istotę, mająca wiele twarzy, wiele dziobów i wiele par oczu. By taką istotę spotkać i uwiecznić jej niezłomne spojrzenia – przeczesywaliśmy kiedyś hektary podmokłych turzycowisk i zarośli. Ale zdjęcie robi wrażenie. Pewien wydawca, gdy zostało mu ono zaproponowane na główkę kalendarza, zawołał oburzony: - A co pan chcesz przez cały rok dzieci straszyć? Taka to bywa nagroda za włożony trud. Zaś sowy naprawdę potrafią straszyć, kłapiąc dziobami, sycząc i chwytając za osłonę obiektywu. Ich najświętsze prawo!
Rozpaczliwa, monotonna pustka Bagien Biebrzańskich. Jak tu pokazać ją wiernie i sugestywnie, a nie znużyć? Karłowate, smagany przez wiatry i pożary, a do tego objadane przez łosie drzewko – to jedno. A drugie – to niebo. Równie monotonne, ale wyraziste. Szachownica obłoków powiela szachownicę kęp na bagnie. Niebo gada z ziemią. Tylko raz widzieliśmy, jak się tak dobrze dogadały. Dlatego zdjęcie – opracowane w dwóch wersjach barwnych, jednej letniej i jednej bardziej jesiennej – wędruje po okładkach wydawnictw książkowych i ulotek.
Jedni tęczę palą, inni na nią czekają. Nie jest wcale zbyt częsta – pojawia się w danej miejscowości średnio dwa razy w roku. A jeszcze rzadziej nad morzem. Ta, podwójna, to nasz wyjątkowy morski połów. Fotografowie krajobrazów marzą o takiej sztormowej pogodzie, ale się do tego nie przyznają, nie chcąc się narażać marynarzom i rybakom. My, jak widać, należymy do tych odważnych.
Kaczeńce na rozlewisku. Coraz rzadszy widok. Ale i okrutny banał. Zrobiliśmy im już setki zdjęć. I wciąż to jedno pozostaje albumowym liderem. Dlaczego? Jest tu wszystko, co trzeba, ale w odpowiednich proporcjach, jak w dobrze przyrządzonym daniu. Ogrom przestrzeni uderza, ale nie przytłacza, bo ożywiają ją cherlawe drzewa Niebo łagodne, a nie puste. Światło plastyczne, a nie nachalne, przez co łan kwiatów nie zostaje zamieniony w kiczowaty klomb. Porządek roślin naturalny, ale można się dopatrzeć paru geometrycznych ich układów, trzymających obraz w kompozycyjnych ryzach.
Słońce zachodziło jakoś żółto, wręcz złociście. Co z tym począć? Mamyija z obiektywem 500 mm stanęła na statywie, a optyczna lufa została wycelowana w tkwiącego na gnieździe bociana. Ot, tak, na wszelki wypadek. A tu jak na życzenie spadły na gniazdo dwa kłębiące się bociany – jeden z nich był zapewne prawowitym lokatorem, drugi dzikim. Aparat pracował do ukończenia filmu 4,5x6, czyli niedługo, bo taki film miał 15 klatek. Jedno ujęcie okazało się tym właściwym. Obiegło wiele albumów, w tym okładkę albumu National Geographic. Jak uczy ks. prof. Michał Heller, polski kosmolog, przypadek nie jest we wszechświecie czymś pozaprogramowym, pozostaje normalną częścią kosmicznego planu. Tak jest i w fotografii przyrody: przypadek jest częścią każdej sesji fotograficznej. Tylko trzeba dać mu szansę, nieustannie nań czatując.
Zdjęcie typu „zaćmienie słońca” . Przedmiotem, wywołującym zaćmienie może być drzewo, głaz, szczyt, ale żeby stało się nim zwierzę, i to jeleń z nie byle jakim wieńcem? Rzadkość, ale fotograf musi takie sytuacje przewidywać, tak jak astronomowie przewidują zaćmienia, tyle, że nie zrobimy tego z taką, jak oni precyzją.
To się zdarza tylko raz w życiu. Fotograf wspiął się na masztowa sosnę, by uwiecznić podloty bielika, które wyłaziły już z gniazda na sąsiednie gałęzie. Gdy znalazł się na poziomie orlej siedziby, nadleciał stary ptak i usiadł przy swej latorośli, by ją karmić. Obiektyw 500 mm zastosowany do aparatu Mamyija 6x4,5 pozwolił go zarejestrować. Gratka niebywała, bo orły podlatują do gniazda zwykle nie częściej, niż raz na parę godzin. Wszystko miało miejsce na planie filmu przyrodniczego, gdzie fotograf pełnił rolę fotosisty.
Najpierw wypatrywaliśmy jej z co wyższych drzew, rosnących przy Carskiej Szosie, przecinającej nadbiebrzańskie bagno Ławki, a potem przyszedł czas polowania na sowę błotną, która chętnie lata w blasku dnia i przysiada na kikutach drzewek, pozostałych po pożarach torfowiska. Do dyspozycji mieliśmy tylko kilka rolek kupionych od fotoreporterów filmów Fujichrome 400 ISO, ładowanych do aparatu Pentacon Six TL, zaciskanego gumką lekarską, bo zamek się otwierał. Migawka 1/000 pracowała raz jako 1/000, raz jako 1/600, ale jedno udane zdjęcie powstało, jak dla nas historyczne. Był to 1990 rok – fotograficzna prehistoria.
To już coraz bardziej historyczny widok: samotne dęby rosnące wśród nadrzecznych łęgów. Tutaj – w dolinie Bugu. To smętne resztki dawnych lasów łęgowych, które rosły na żyznych madach rzecznych, więc ustąpiły rolnictwu. Dziś pozostałe po nich pamiątki w postaci samotnych drzew też giną, „bo to, panie, ciągnik zawadza, grabiarka zaczepia, a zetniesz, to zawsze deseczków trochę będzie”.
Tę brzózkę, jak i drugą widoczną w głębi, obarczoną dwoma koronami, fotografowaliśmy w kółko przez rok czy dwa. Zakrawa to na dziwactwo, ale w takim szaleństwie dla fotografa przyrody jest metoda. Widać na różnych zdjęciach, jak różne aury kształtują oblicze wciąż tego samego, zda się banalnego obiektu. Tu wszystko wygląda tak, jakby wielki duch z niebios przysłał równie wielki grzebień, wołając do drzewka: uczesz się, bo cię tak wiatr potargał! A wszystko w aurze pomarańczowego reflektora zachodzącego słońca i pomarańczowo kwitnących trzcinników. Jedni mówią o tym zdjęciu, że smutne, inni użyli go do zilustrowania kalendarza plakatowego w formacie B1. I kto tu był bardziej smutny?
Poruszać się po granicy kiczu – oto nasza ulubiona dewiza. O ile natura pozwoli. A pozwala, gdy jest szadź – zamarznięta mgła, osiadła na drzewach. Taką cukrową scenerię chwytamy zawsze z zapałem, mając już setki jej zdjęć, choć tylko jedno takie, jak to. Jego wyjątkowość wzięła się stąd, że na niebie było trochę obłoczków, a jeden z nich rzucił cień na dalsze drzewa, pozostawiając w słońcu to z przodu. Stąd różne odcienie bieli i szarości, dające poczucie głębi. Typowy, z pozoru noc nie znaczący szczegół, decydujący o powodzeniu. Notabene: pewien wydawca kalendarza wziął nasze zdjęcie z szadzią na planszę kwietniowa, przekonany, że oblepione nią drzewa – to kwitnące drzewa...
Ols, czyli bagienny las olchowy, to istna dżungla pełna czarnego błota, wykrotów, kęp i zdradzieckich głęboczków, a latem tez komarów. Kryją się tu istoty unikające ludzkiego oka, żeby spokojnie się rozmnażać – zwierzęta, albo pędzić bimber – ludzie. Ale dzięki obecności tafli wodnej to mimo wszystko las malowniczy, a nawet świetlisty. Na tym zdjęciu świetlistość wynika także stąd, że nawet cienie są jak promienie. Ale taki ich układ, dający się zgrabnie zamknąć w kadrze spotkaliśmy tylko jeden, dla nas historyczny raz.
Najbardziej syntetyczne podsumowanie Biebrzy i biebrzańskiego życia. Obraz oszczędny, choć na materiale diapozytywowym barwnym, Fuji Velvia 50 ISO. I już prawie historyczny. Krów, przepływających rzekę, bo tez nad nią przez całe lato wyganianych, dziś jak na lekarstwo.
Para dudków z pokarmem dla młodych uparcie latała w jedną stronę. Rosła tam kępa wierzb pełnych dziupli, bardzo dla tych ptaków dogodnych. Ale one mijały ją z pogardą i lądowały pośrodku ogrodzonego placu, gdzie stał mało odwiedzany domek letniskowy. Może więc gnieżdżą się w jakimś otworze drewnianego budynku, co jest bardzo w stylu dudków? Skąd, zapadały w trawę. Dopiero nasze, nie całkiem legalne, wtargnięcie na plac wyjaśniło zagadkę. W centrum posesji leżał, całkiem już wrośnięty w trawę, stelaż ze zmurszałym materacem. W jednym miejscu odstawał trochę od ziemi i tam ptaki znalazły dogodny lokal mieszkaniowy. Jak widać, przyroda do sfotografowania jest obecna wszędzie.
Jedno z pięciu zdjęć zestawu, ukazującego różne, przeważnie rzadkie – jak choćby ten błotniak zbożowy – ptaki z ich potomstwem, nagrodzonego w 1974 Grand Prix na Biennale Fotografii Przyrodniczej w Poznaniu. To był pierwszy dla nas rok takiej fotograficznej obfitości w ptasim świecie. Błotniaków zbożowych też nie brakowało. Z tamtej wyprawy nad Biebrzę przywieźliśmy szereg sugestywnych zdjęć skrzydlatych rzadkości. Bo też byliśmy w ptasim świecie sami. Co nie znaczy, że nie mieliśmy konkurentów. Na tym samym konkursie złoty medal zdobył Ryszard Czerwiński, później bardzo znany, dziś już nie żyjący fotograf przyrody, a zaprezentował też zdjęcia ptaków bagien, m.in. startującego z gniazda rycyka. Tej samicy błotniaka zbożowego zrobiliśmy szereg zdjęć, ale tylko na jednym spojrzała ona na obiektyw tak przejmująco, jakby z wyrzutem, i to spojrzenie z pewnością ujęło jurorów. Dodamy, że gniazdo, odsłaniane dla uzyskania wglądu w to, co się w nim dzieje, było po każdej sesji fotografowana starannie zasłaniane specjalnie przygotowanymi patykami i trzcinami.
Dudki zajęły jamę wypróchniałą w pniaku, jaki pozostał po starej wierzbie na poboczu słynnej Carskiej Szosy, biegnącej przez basen Dolnej Biebrzy. Ale zdjęcie nie powstało z samochodu, o nie! O czymś takim, jak własny wóz, w 1974 roku mogliśmy tylko pomarzyć. Przyjeżdżaliśmy tu z odległej o kilka km koszarki Kopciowe, wtedy naszej kwatery, na rowerach. Koło pniaka stał upleciony z gałęzi olchy szałas, maskujący fotografa i jego Praktikę novą PL z teleobiektywem Sonnar 300 mm. Szałas musiał być przenośny i po każdej sesji chowany w pobliskie krzaki, inaczej zjadłoby go koczujące po szosie bydło. Powstały całe serie zdjęć na negatywie ORWO NP 20, ale tylko jedno TAKIE. I okazało się liderem w pięciozdjęciowym zestawie, nagrodzonym Grand Prix na Biennale Fotografii Przyrodniczej w Poznaniu.
I po co pchać się w wysokie góry? Robić kilometry – nieraz zamiast zdjęć, bo mogą ogarnąć nas obłoki i mgły. Lepiej zostać w Zakopanem, patrząc to na góry, to na niebo. W końcu kapryśna górska aura, miast nam bruździć, ufunduje nam prezent. Jak choćby ten. Do Giewontu celowaliśmy niezliczoną ilość razy Ale taki historyczny strzał trafia się tylko raz. Toteż wpisujemy go do kolekcji strzałów życia.
Morskie Oko. Utopiliśmy w nim setki spojrzeń naszych oczu i obiektywów. Co spojrzenie – to poczucie piękna, ale i banału. Trudno o drugi równie ograny motyw. Cała rzecz jednak w tym, żeby na taki obiekt choć raz rzucić inne, niż zwykle, spojrzenie. Takie, jak to. Na wartość estetyczna tego obrazka składają się: oszczędność i dobra korespondencja dwóch głównych faktur: łuski na wodzie i rozświetlonych liści. I nie trzeba było tuptać wokół jeziora – wystarczyło cierpliwie tkwić na dziedzińcu schroniska...
Kulon, ptak pustynno-stepowy, już prawdopodobnie w Polsce nie występuje. Bo i nie ma już prawie marnych, piaszczystych wygonów, po których przepędzano by tabuny krów. Wysiadujący lęg ptak był ciągle przeganiany z gniazda przez bydło, pastuchów i psy, ale to była dlań nic nie znacząca, typowa w jego środowisku codzienność. By go jednak sfotografować z bliska, musieliśmy ustawić blisko gniazda ukrycie. Szałasik, utkany z olchowych gałęzi. Nawykłe do płoszenia kulony miały to ukrycie i nas za nic. Za to bydło, widząc wśród jałowych piachów taki zielony paśnik, ściągało doń tłumnie. Toteż gdy jeden z nas przesiadywał w środku, by fotografować, drugi pełnił straż na rosnącym nieopodal samotnym drzewku. W razie najścia bydła opuszczał posterunek i wymachując groźnie kijem, przeganiał intruzów. Tym razem jednak strażnik przysnął, a kordon krów otoczył gniazdo i szałas. Nieustraszony kulon jednak, nie czekając na naszą odsiecz, ze zdradliwym sykiem zaczął wygrażać ogłupiałym bydlętom. Tak powstało zdjęcie historyczne – tym bardziej, że robione na zabytkowym dziś negatywie barwnym ORWO NC, stąd ta muzealna kolorystyka.
Żurawie fotografowane bywają zwykle z poziomu ziemi. Zwłaszcza gniazdujące. Kiedyś znaleźliśmy gniazdo żurawia w brzozowym, bagiennym lesie, pod brzózka. Już puste. Ale charakter tego lasu, w którym drzewka rosły równo, jak powtykane w bagnista ziemie zapałki, zrodził myśl: a jakby tak umieścić aparat na drzewie nad gniazdem? Patrzący w dół szerokokątny obiektyw ukazał by maleńkie gniazdo z siedzącym, widzianym od grzbietu ptakiem w otoczeniu białych, rozbiegających się krech brzozowych pni? Wyglądałyby, jak śnieżynki w przedniej szybie jadącego wśród zawiei samochodu. W następnych latach nie znaleźliśmy już gniazd pod brzózką, a tylko na polankach między brzózkami. Dobre i to. Ale samo szukanie gniazda, budowa ukrycia dla fotografa, a przede wszystkim montowanie aparatu na wiotkim drzewku tak, by w czasie zdalnego sterowania migawką aparat patrzył gdzie trzeba, było uciążliwą a delikatną operacją, rozłożoną na raty, by zbytnio nie niepokoić gniazdującej pary. Nim została ukończona, w lesie wybuchła już zieleń, maskując w dużej mierze biel pni i symetrię kęp pod nimi. Trudno. Na drzewie najpierw zawisł kawał brzozowej kory, potem przetknięty przez niego czarny sęk, następnie imitująca obiektyw butelka, wreszcie – już w dniu fotografowania – zdalnie sterowany z ukrycia aparat. Ptaki nie bały się w ogóle naziemnego ukrycia ani nawet wystającego zeń potężnego teleobiektywu, ale obiekt nadrzewny wyraźnie im się nie spodobał. Przekrzywiały głowy, zerkając w górę i wydając niespokojne mruczando. Na szczęście nie rzuciły gniazda, ale powstało tylko kilka zdjęć. Jednak na wystawach i pokazach o żurawiach to ujęcie z góry zdobywało największy aplauz. Gdy wkraczała do Polski sieć Natura 2000, jedna z czołowych gazet o tym fakcie zawiadamiała właśnie tym zdjęcie, widniejącym jako główne na górze pierwszej strony.
Największa niespodzianka. Największe marzenie. I zarazem – największe rozczarowanie. Ale też najcenniejsza nauczka... Dla kulika wielkiego po raz pierwszy przyjechaliśmy nad Biebrzę. Wydawał się igłą w stogu siana, a jednak już pierwszego dnia odkryliśmy aż trzy gniazda tej ptasiej rzadkości. Wszystkie tuż przy nasypie słynnej Carskiej Szosy, przecinającej bagna dolnego basenu Kotliny Biebrzańskiej. Można byłoby do każdego z nich z drogi kamieniem dorzucić. Z jakim strachem przyszło nam budować w pobliżu jednego z nich ukrycie! Kulik znany był z płochliwości, unikania bliskości ludzi. Podejdzie w pobliże ukrycia? Podszedł i tak powstało to zdjęcie-marzenie. Ale też okazało się największym rozczarowaniem. Modela widać jak na dłoni, ale szary ptak na szarym tle gąszczu badyli jest mało czytelny. Obraz płaski, bez wyrazu. Jaśniejszy obszar na szyi kulika mozolnie przecieraliśmy na odbitce osłabiaczem Farmera, by światło rozbłysło bielą. To była bolesna nauczka, że sama rzadkość gatunku nie zapewnia jeszcze dobrego zdjęcia. Nauczeni złym doświadczeniem, następnego roku inaczej ustawialiśmy się do kulika, modelując go bocznym lub dobiegającym zza niego światłem. Dzięki temu zdjęcie dorosłego ptaka z pisklęciem weszło do zestawu pięciu fotek, nagrodzonych Grand Prix na Biennale Fotografii Przyrodniczej w Poznaniu. Zaś pokazana tu, dla nas historyczna fotka była ilustracją pierwszej naszej, debiutanckiej relacji drukowanej, jaka ukazała się w miesięczniku „Przyroda Polska”. Pewien doktor ornitologii przyznał nam się niedawno, że ta właśnie opowieść o podchodach do rzadkiego ptaka pchnęła go na ptasie tory, z których już nie zawrócił.
Z 10 metrów nad ziemią. Wejście na sąsiednia sosnę po sękach, bez drabiny. Ambona utkana z gałęzi. Jakieś 4 m od gniazda. I samica ostrożnego jastrzębia. Nieustraszona. Dobrze wie, że w gałęziach kryje się intruz, ale co jej tam... Gdy samiec sygnalizuje z dala, że niesie zdobycz dla młodych, leci po nią, przynosi, rozdziela i karmi pod okiem obiektywu. Gdy ostatni kęs znika w dziobie któregoś z piskląt, nagle sobie o podglądającym przypomina. Podlatuje, siada na ścianie ukrycia, próbuje zaglądać przez szpary, zanosząc się od krzyku. Jakby chciała rozszarpać siedzącego w środku fotografa. Któregoś dnia spotykamy nadleśniczego. - A wiecie, że mamy tu, w borze sosnowym gniazdo bielika? Czy widziałem? Nie, ale gajowy mi meldował: w oddziale 162 olbrzymie gniazdo w koronie sosny! Biegniemy. Przeczesujemy oddziały. Jest i 162. Tu przecieramy oczy ze zdumienia. Nie wierząc własnym oczom, biegamy znów po sąsiednich oddziałach. Nic. Wracamy z rozpaczą do 162. Bo tu rzeczywiście w koronie sosny czernieje wielkie gniazdo. Nasze własne, zbudowane przy niewielkim gniazdku jastrzębia...
To już pod każdym względem historia, a nawet prehistoria. Przede wszystkim: szeroki film diapozytywowy Fujichrome w aparacie Pentacon six TL 6 X 6, z migawką klapiącą, jak szkapa po bruku, no i nie trzymającą prawidłowych czasów otwarcia. Obiektyw 300 mm, co oznaczało przy tym formacie fotografowanie gdzieś z odległości 6 m. Dziś fotografowanie ptaka przy gnieździe, do tego tak rzadkiego i z tak bliska, uznane byłoby za barbarzyństwo. Ale wtedy, z początkiem lat 80 ub. stulecia nie było w tej kwestii żadnych jeszcze przepisów ani przeciwwskazań, a my mieliśmy poczucie misji, że oto utrwalamy odchodzący świat, który być może wkrótce zaorzą maszyny meliorantów. Faktycznie, to chyba zdjęcie ostatniej gniazdującej na bagnie Ławki nad Biebrzą samicy błotniaka zbożowego. Nie bała się nas, potrafiła nawet przyłożyć szponami po głowie. Rok później gromadkę piskląt tej pary zamordował jakiś czworonożny drapieżca. Po czym ta ostatnia para całkiem zniknęła i do dziś ten gatunek ptaka już się w tym rejonie nie gnieździ.
Dudki latały po pastwisku, pełnym pniaków po ściętej olszynie. Światło więc dopisywało. Ale ten szybki, a poruszający się chwiejnym, nieprzewidywalnym lotem ptak wymaga użycia szybkich czasów otwierania migawki, grubo ponad 1/1000 sek. Toteż trzeba było skorzystać z wysokiej czułości matrycy, i to matrycy zaledwie 8 MP w korpusie aparatu Canon 20 D.. Powstało wiele zdjęć tego fantazyjnego lotnika, ale jedno, w którym jakby zawisł on pionowo w bezruchu, wywoływało na wszystkich widzach wyjątkowo mocne wrażenie. Prawa połówka tej klatki znalazła się na kalendarzu plakatowym formatu B1 i ziarno, widoczne wobec użycia wysokiej czułość wcale nie stanęło temu na przeszkodzie. Wyszło wybornie, co polecamy szczególnie uwadze wydawców i poligrafów, marudzących, na jakość zdjęć, robionych z użyciem wyższych czułości. Ostatnio prawa do wykorzystania tego zdjęcia nabył indywidualny klient.
Bielik wyrwał się z tłumu kruków, okrążających padlinę. Był zza ich czarnego kordonu prawie niewidoczny, musieliśmy ze zdjęciem czekać, aż podfrunie lub wzleci. W takiej chwili został zarejestrowany tylko portret, reszta orła była pozasłaniana rozmazanymi, czarnymi skrzydłami jego współbiesiadników. Został pracowicie wykadrowany, choć przy wysokiej czułości i nie najbardziej rewelacyjnej matrycy Canona 20D jakość obrazu nie pozostaje najlepsza. Niemniej zdjęcie było nominowane do paru okładek i folderów, choć w niektórych przypadkach wydawcy trochę się przestraszyli widocznego ziarna. Za tym zdjęciem kryje się parę godzin beznadziejnego marznięcia fotografa w czatowni.
Nie, to nie bóbr schwytany, hodowany czy kontuzjowany, ale najprawdziwszy dziki mieszkaniec bagien. Wylazł z rowu wprost na nas i ani mu było w głowie uciekać. Takie one dziś są. I to coraz bardziej. Ale każdy, kto widywał – na co jest coraz większa szansa w biały dzień – bobra wyłażącego z wody – wie, na czym polega niezwykłość tego zdjęcia. Gryzoń wygląda bowiem w takiej chwili nader nieszczególnie, przypominając pęk mokrych szmat. Ten natomiast wytoczył się na zieloną łąkę, pięknie obsechł i pokazał aparatowi swoje en face, a przede wszystkim – swe słynne siekacze. Zdjęcie to zagościło w szeregu albumów, a podczas pokazów wywołuje u widzów wyraźne”ooooo...” Zapewne dostrzegają w nim podobieństwo do niejednej z bliskich im osób. My kojarzymy tę podobiznę zwłaszcza z jedną, ale...lepiej bez nazwisk. Portret jest powiększeniem z klatki cyfrowej, odcinającym banalne, trawiaste otoczenie.
Samce żab zielonych – mniejsza o gatunek, bo z tymi gatunkami to skomplikowana sprawa! - nadmuchują balony rezonansowe, gdy jeden ujrzy drugiego. I właściwie tylko wtedy. Jeżeli tu zrobiły to zgodnie, patrząc w aparat, widocznie za supersamca uznały fotografa. Tak czy inaczej – powstał sugestywny portret tych bojowo nastawionych, dosłownie nadętych władców bajora.
Portret jak najbardziej naturalny, Nie z hodowli, nie z fermy, ale powstały dzięki temu, że lisy stały się ogromnie poufały. Ta do niedawna ruda błyskawica dziś potrafi uwalić się na skraju drogi i oddać kontemplacjom. Ktoś powiedział, że gdyby brać pod uwagę spryt, inteligencję i swego rodzaju duchowość zwierzęcia, to powinniśmy udomowić nie wilka, ale właśnie lisa. Tutejsze jego spojrzenie zdaje się tę opinię potwierdzać lub przynajmniej jej nie zaprzeczać.
Na leśne podwórko naszego dobrego znajomego, Marcina Kostrzyńskiego, przybywały watahy dzików. Lochy potrafiły się tu oprosić prawie przy wejściu do leśnej chaty, odyńce przeganiały potencjalnych złodziei. Postanowiliśmy, za zgodą i zaproszeniem gospodarza obejścia na tę „czarną zwierzynę” zapolować przy pomocy obiektywów. Pójście na łatwiznę? Z pozoru, a w rzeczywistości – nic bardziej błędnego. Gdy stado wysypuje się z lasu na zasobne w pokarm podwórko, cała brać trzyma ryje przy ziemi. Nie ujrzysz ni skrawka fizjonomii. Raz tylko jedna z loch jakby na chwile zapomniała o jedzeniu i rzuciła nam spojrzenie małych oczek. Małych, ale jakże przejmujące. Zaś zdjęcie ilustrowało szereg publikacji.
Do żubrzych wojsk nieraz strzelaliśmy obiektywami w Puszczy Boreckiej, Knyszyńskiej i Białowieskiej. Zdobywając przy okazji dziesiątki portretów tworzących te gromady osobników. Wszystkie są sugestywne, budzące moc skojarzeń. Ale ten portret z profilu jest wyjątkowy. Patrząc nań, niżej podpisany nie umie nie dostrzegać w nim podobizn kilku swoich bliższych i dalszych znajomych, a także różnych znanych ludzi. To wręcz swego rodzaju natręctwo. A swoja drogą – to j ciekawe, czy wspomniani ludzie byliby zachwyceni tym, że ktoś dopatrzył się podobieństwa do nich w żubrzej głowie.
Bukowisko, czyli gody łosi, trwało w najlepsze. A najwięcej jęczących głosów przejętych amorami byków dobiegało z z młodej, grząskiej olszyny, Rozbrzmiewały prowokująco blisko, cóż jednak z tego, skoro wzrok na metr nie przebijał się tu przez gęste „chrapy”, czyli w języku miejscowej ludności podmokłe gaje i zarośla. W jednym tylko miejscu krzaki rzedły, wskazując, gdzie biegnie stary, zarośnięty, ale wciąż jak diabli grząski rów. Można było doń dojechać groblą. Sterczeliśmy tu każdego wieczora i o każdym brzasku – bo bukowisko trwa nocą – licząc, że może któryś z byków choć na chwilę wstawi w tę lukę swą zwieńczoną porożem głowę. Tego ranka trochę się zaspało i jeden z nas znalazł się na posterunku dopiero po wschodzie słońca. Odkręcił okienko wozu, bo chłód nie zachęcał do opuszczania wygodnego fotela. Cisza. Chyba już po nocnym koncercie. Ale w końcu wylazł i nagle usłyszał wprost z rowu rozdzierający jęk byka. Dwa kroki do przodu i byk ukazał się w całej krasie, i to w towarzystwie klępy. Jakby pozowały do zdjęcia, a tu aparat został na siedzeniu obok kierowcy. Trzy kroki do wozu – najdłuższa chwila w życiu: spłoszą się, nie spłoszą? Paniczny powrót. Jeden strzał, drugi i oblubieńcy, nagle otrzeźwiawszy, znikają zaroślach. A fotograf drży przy komputerze: czy zdjęcie z ręki, przy ogniskowej 300 mm i lichym świetle, wyszło ostro? Jak widać...
Łosie ze swego biebrzańskiego matecznika z wolna ruszają w świat. A poza tym – tu, na miejscu, kursują między lasem a bagnami. Bo latem jest co jeść na bagnach, zimą – tylko w lesie. Spotykamy je ciągle i wciąż uwieczniamy. Ale jak tu pokazać sugestywnie fakt, że zwierz ten jest wędrowcem, skoro najczęściej po prostu stoi i po swojemu gapi się w obiektyw. No i wreszcie trafiła się scena o właściwej wymowie, choć zarazem zdjęcie jest bardzo prozaiczne i dosłowne.
To zdjęcie zostało najpierw wymyślone. Bo i sytuacja wydaje się prosta, nieprawdaż? Błysk myśli zatem nastąpił, potrzebny był jeszcze odpowiedni błysk prawdziwy. Tymczasem groźna, acz od dawna oczekiwana chmura pełzła prosto na nas, strasząc wałem szkwałowym z przodu, za nim zaś trwało jedno mruganie błysków, tyle, że same zygzaki kryła ściana deszczu. Wkrótce nas wchłonęła, trzeba było umykać do samochodu, a w nim rozstawić statyw i przez okienko celować w groźny nieboskłon. Dopiero wtedy pojawiły się na nim oczekiwane zygzaki. Burza rysowała na niebie całe mapy splątanych dorzeczy. Wiele zdjęć było prześwietlonych. Ale wśród tych udanych – jedno wymarzone, od dwóch lat oczekiwane...
Jechało nas trzech – ale tylko jeden fotograf, i to ten kierujący wozem. Drugi od rana na piechotę przemierzał mokradła z aparatem zbrojnym w ciężki teleobiektyw poszukując łosia łopatacza. Bez skutku. A tymczasem to nam znienacka tuż przed maskę wszedł ów poszukiwany czworonożny model! Błyskawiczny skręt, by ustawić pojazd skośnie do osi drogi i wystawić przez uchylone okienko obiektyw. Byk, nie mniej zakłopotany od nas, kręcił się chwilę – najdłuższą chwilę w życiu celującego doń fotografa! – konsekwentnie pokazując nam część ciała, przez żeglarzy zwaną rufą.. Ale raz spojrzał nieco w bok, a zarazem wpisał się w portal koron drzew nad drogą. Bajka! Zawiadomiony przez komórkę drugi fotograf nadjechał niczym na sygnale, mokry od porannej rosy, po paru minutach. Ale byk już majestatycznie odszedł w krzaki. I stanął tam najspokojniej – cóż z tego, skoro w gąszczu całkiem niewidoczny. To historia o tym, jak przy fotografowaniu przyrody szczęście miesza się z pechem, radość ze złością. A ostatecznie swoje mówi zdjęcie.
Jakby się zastanawiał... Wziął pisklę za głowę, pobujał, poczekał, znów pobujał. Wielokrotny tryb pracy migawki pracował bez wytchnienia, popędzał aparat. Wreszcie rodzic, jakby po namyśle, czy ma prawo zrobić coś takiego, rzucił puchatego nieboraka poza gniazdo. U bocianów typowe. Ale trafienie na ten moment, gdy się uprzednio spędziło przy bocianach i ich gniazdach setki godzin – to przecież prawdziwie historyczny moment. Ale naprawdę historyczny był inny. Kiedy takie zdarzenie zarejestrowaliśmy – jeszcze na filmie czarno-białym – u bociana czarnego, który na naszych oczach wyrzucił najmłodsze pisklę z gniazda. Zdjęcie umieściliśmy w naszym pierwszym albumie. I oto po dwudziestu latach od jego wydania zgłosił się do nas naukowiec – biolog, badający właśnie proceder redukowania liczby potomstwa przez ptaki z zapewnieniem, że jest to jak dotąd jedyny znany w świecie przypadek pozbywania się piskląt przez bociany czarne. Odkupił od nas prawa do wszystkich zdjęć tamtej sceny, udanych i nieudanych, po czym wylądowały one w poważnych naukowych, wydawanych w USA foliałach. I kto by pomyślał... Zawsze będziemy powtarzać, że największa moc fotografii tkwi w jej dokumentalizmie.